Gdy widzę nową tamę, to chcę świętować, bo wiem, że nie usłyszę już o zgwałconych kobietach
(Duży Format 21.01.2019)
Nad brzegiem niewielkiego stawu krząta się kilkanaście osób, w większości kobiety i dzieci. Niektórzy przyszli z domostw położonych niedaleko, może pół godziny drogi, inni są w drodze od wielu godzin. W cieniu drzew zatrzymują swoje osły. Zdejmują z nich żółte, dwudziestolitrowe kanistry, niosą nad brzeg i ustawiają w kolejce. Każdy osioł może przynieść cztery takie baniaki, czyli 80 litrów. Ale nie każdego stać na osła, wtedy baniaki trzeba nieść na własnych plecach.
Jest 9.00 rano. W kolejce już kilkadziesiąt kanistrów. Dziewczynka bierze swoje dwa baniaki i ciągnie na sznurku w stronę stawu. Matka, lub może starsza siostra, już stoi po kolana w wodzie, zgięta w pół wciska pojemnik pod wodę, brunatną i mętną od mułu. Ci, którzy nabrali wodę objuczają zwierzęta, inni zakładają na czoło długi pas i zarzucają baniak na plecy. W drogę. By woda ze stawu była zdatna do picia trzeba ją przefiltrować, przegotować, odkazić specjalnymi pastylkami. Rozdaje je kenijskie ministerstwo zdrowia. Ale wielu ludzi ich nie używa, piją brudną wodę bezpośrednio ze stawu.
- Sześć lat temu pojechałam do jednej ze wsi w hrabstwie Kitui - mówi Grace Korir, młoda Kenijka, która towarzyszy mi w podróży. Odchodzimy od stawu i idziemy w stronę naszych aut. - Widziałam tam głęboką dziurę wykopaną w ziemi. Na dnie było trochę wody, bardzo brudnej. Zastanawiałam się czy ludzie to piją. I wtedy przybiegło kilkoro dzieci i zaczęły się bić o to, które pierwsze po nią zejdzie.
Staw koło wsi Kamumbuni jest jedynym źródłem wody dla gospodarstw w promieniu piętnastu kilometrów. Ludzie z okolicznych wsi mają dużo szczęścia – woda w stawie utrzymuje się długo. Dziś wody jest dość dużo. Jeśli nie przyjdą deszcze staw wyschnie.
- Woman power! - krzyczy Grace Korir podnosząc w górę zaciśniętą pięść. Siedzimy w cieniu rozłożystego drzewa, w niewielkiej dolince, której dno wyznacza koryto sezonowej rzeki. Dokoła czerwona, gliniasta ziemia, gorąca od słońca, które stoi w zenicie. Wszystko – krzewy, niewielkie drzewa - jest suche, twarde, najeżone kolcami, nieprzyjazne. Przed nami siedzi grupa kobiet z pobliskiej wsi Mukuni, która leży prawie na równiku. Kobiety są w różnym wieku: od młodych po leciwe babcie, wszystkie barwnie ubrane. Jedna z młodych przyniosła ze sobą starego boomboxa, z którego płyną ciągle afrykańskie rytmy. Co chwilę, któraś zaczyna tańczyć.