(Magazyn Opinii Pismo, listopad 2020)
Nie jestem w stanie w jeden wieczór obejrzeć Dominion Chrisa Delforce’a, dzielę ponaddwugodzinny film na trzy raty. Obrazy cierpienia związanego z przemysłowym chowem zwierząt zarejestrowane w halach produkcyjnych i rzeźniach zostają w tyle głowy na wiele dni. Oglądam jeszcze Mieszkańców Ziemi Shauna Monsona (znów nie daję rady za jednym razem), potem Apocalypse Cow George’a Monbiota. Czytam Zjadanie zwierząt Jonathana Safrana Foera i Wyzwolenie zwierząt Petera Singera. Dla kontrastu prenumeruję miesięcznik „Rzeźnik Polski”, czytam „Hodowcę trzody chlewnej”, loguję się na serwisach rolniczych, przeglądam ofertę producentów maszyn i wyposażenia rzeźni oraz zakładów przetwórstwa mięsa. Potem umawiam się na rozmowę z Małgorzatą Szadkowską, prezeską fundacji Compassion Polska, polskiego oddziału Compassion in World Farming. To organizacja założona w 1967 roku przez Petera Robertsa, brytyjskiego hodowcę bydła, który przeciwstawiał się wprowadzeniu do jego kraju metod chowu przemysłowego. Dziś Compassion działa na całym świecie, w Polsce od 2013 roku.
– Czy to naprawdę tak wygląda? – zadaję pytanie, które sam słyszę od czytelników reportaży o kurach i krowach, które ukazały się w poprzednich numerach „Pisma” [6 i 9/2020 – przyp. red.].
– Pytasz mnie, czy w taki sposób hoduje się teraz świnie w Polsce? – upewnia się Szadkowska. – Tak, dokładnie tak to wygląda. System chowu jest taki sam lub bardzo zbliżony na całym świecie. Ludzie lubią odsuwać od siebie niewygodną prawdę i zastępować ją sielankową wizją polskiej wsi z zieloną łąką, czystym chlewem i małym gospodarstwem dziadków. By uspokoić wyrzuty sumienia.
W Polsce funkcjonuje 111 tysięcy gospodarstw utrzymujących świnie. Jeszcze dziesięć lat temu było ich siedmiokrotnie więcej. Według danych GUS-u w czerwcu 2020 roku w Polsce żyło 11 432 600 sztuk świń (o 6 procent więcej niż rok wcześniej), co daje nam szóste miejsce pod względem pogłowia trzody chlewnej w Unii Europejskiej. Stolicą polskiej wieprzowiny jest Wielkopolska, gdzie hoduje się ponad 4 miliony tych zwierząt. Pod względem produkcji wieprzowiny jesteśmy czwartą potęgą UE z wynikiem 1 866 000 ton w 2019 roku. Jedną czwartą wyeksportowaliśmy za granicę, głównie do Stanów Zjednoczonych oraz krajów unijnych, ale także do Hongkongu i Wietnamu. Nasze hodowle nie pokrywają zapotrzebowania, każdego roku zatem importujemy dodatkowo ponad 8 milionów świń. W zeszłym roku zabiliśmy ich w Polsce łącznie 21 340 000.
Hodowla świń w naszym kraju, podobnie jak na całym świecie, zaczęła się rozrastać w czasach rewolucji przemysłowej. W połowie XIX wieku na ziemiach polskich hodowano około 2 miliony świń, przed drugą wojną światową już 7,7 milionów, a w latach 80. ponad 20 milionów. Dziś średnia obsada fermy świńskiej to 69 sztuk. Niewiele, zwłaszcza gdy porównamy je z tysiącem sztuk w Niemczech i 3,5 tysiącami w Danii. Ale to tylko statystyka, bo ponad połowa z pogłowia świń jest hodowana w 2 tysiącach ferm przemysłowych. To daje średnio 2760 sztuk na fermę. Są również znacznie liczniejsze. Największa w kraju ma powstać w Waplewie Wielkim, koło Malborka. Na 41 tysięcy zwierząt.
– Na tych fermach przerabia się 5–6 milionów świń rocznie – mówi Szadkowska. – Niemożliwe jest zajmowanie się nimi jak w gospodarstwie domowym, niemożliwe jest zapewnienie im odpowiedniej opieki i dobrostanu.
– Czy to oznacza jednak, że pozostałe świnie żyją w przyzwoitych warunkach?
– W mniejszych fermach system jest taki sam. 300, 500 czy 700 sztuk to też ogromna ferma. Małe, rodzinne hodowle to znikomy procent.
Na fermach zwierzęta się produkuje, nie hoduje. Prosięta wyrastają na warchlaki (do 40 kilogramów wagi), a potem na tuczniki (do 100 kilogramów). Tucznik to świnia intensywnie karmiona wysokobiałkową paszą, w języku przemysłu: żywiec wieprzowy. Przeznaczeniem tucznika jest jak najszybszy ubój. Świnia może dożyć piętnastu, a nawet dwudziestu lat, osiągając wagę 350 kilogramów. Nam jednak chodzi o to, by ją jak najszybciej zjeść, życie tucznika kończy się więc w rzeźni już po sześciu miesiącach. Biorąc pod uwagę normalną długość życia, jest wtedy jeszcze dzieckiem.
Tucznikami mogą być zarówno samice, jak i samce. Z tymi ostatnimi jest jednak pewien kłopot: mięso śmierdzi knurem. Rozwiązanie stanowi kastracja, powodująca zaprzestanie produkcji androsteronu odpowiedzialnego za nieprzyjemny zapach. Bez znieczulenia, często dokonywana przez pracowników fermy, którzy nie mają odpowiedniego wykształcenia. Ale to nie ma znaczenia. Ważne, że wykastrowany tucznik szybko tyje. Cykl produkcji może być zamknięty, co oznacza produkcję prosiąt, warchlaków, tuczników, macior i knurów na jednej fermie. W Polsce jednak bardziej rozpowszechniony jest cykl otwarty: produkcja tuczników odbywa się w innym gospodarstwie niż prosiąt czy macior. Oznacza to większy stres dla zwierząt, trzeba je bowiem po osiągnięciu przez nie stosownej wagi transportować między zakładami. Specjalizacja oznacza jednak większe zyski, jak w przypadku każdej innej produkcji masowej.
Reportaż był jednym z pięciu opublikowanych w cyklu Nasze zwierzobójstwo w Magazynie Pismo