Wszystkie ziarna piasku
Literatura faktu | 28 czerwca, 2023
ŁĄCZĘ SŁOWA

Przejmujący reportaż Bartka Sabeli wydobywa na światło zapomniane dla jednych i nieznane dla innych miejsce na mapie oraz jego heroicznych mieszkańców. Jest tu tyle magii, liryzmu i osobistego spojrzenia, ile trzeba, by w sposób niezauważalny chłonąć opowieść i pozostać z wrażeniem, „jakbym tam był (z autorem)”. A zarazem tyle solidnej wiedzy na temat polityki, społeczeństwa, kultury miejsca, że po lekturze książki ma się poczucie: oto nowa, porządnie zgłębiona kraina.

- Artur Domosławski


Jak zawsze był elegancki tego dnia. Ubrany w lekko połyskujący grafitowy garnitur z czarnym krawatem, siedział na pozłacanym tronie z zielonymi pikowanymi obszyciami. Mówił spokojnym, lecz zdecydowanym tonem, najważniejsze słowa podkreślając lekkim klepnięciem w stół. Mogłoby się wydawać, że to, co robi to zagranie va banque. Ale tak nie było. Jego posunięcie było ryzykowne, owszem, ale nie musiał się obawiać. Śmiały plan był od tygodni drobiazgowo zaplanowany i uzgodniony. Hassan II miał poparcie potężnych przyjaciół Valéry’ego Giscarda d’Estainga i, co ważniejsze, Geralda Forda. W końcu przyjaźń amerykańsko-marokańska ma długie tradycje, sułtanat Maroka był pierwszym krajem, który w 1777 roku uznał rodzące się Stany Zjednoczone. Dla Amerykanów powstanie nowego państwa, i to niechybnie związanego z Algierią, czyli z blokiem wschodnim, było nie do przyjęcia. Groziło destabilizacją całego rejonu i upadkiem marokańskiej monarchii, najwierniejszego sojusznika w Afryce. Architektem i pomysłodawcą śmiałego ruchu, który król Hassan II właśnie ogłaszał na antenie marokańskiej telewizji, był sam Henry Kissinger, sekretarz stanu i laureat Pokojowej Nagrody Nobla z 1973 roku. Amerykanom do tego stopnia zależało, by Sahara stała się marokańska, że Henry Kissinger sugerował nawet fałszerstwa w ewentualnym głosowaniu w ONZ. Nie było więc siły, która mogłaby stanąć królowi na drodze.

„Mamy dowody na to, że ta ziemia należy do nas i że Sahara jest nasza, jeśli ktokolwiek spyta. Dlatego też, drogi ludu, mamy tylko jedno wyjście: musimy rozpocząć Zielony Marsz! Z północy na południe Maroka. Ze wschodu na zachód. Musimy, drogi ludu, stanąć jak jeden mąż, by odzyskać naszą Saharę, by zachować nasze więzy krwi”mówił 16 października w telewizyjnym przemówieniu pewny swego Hassan II. Zgrabnie kłamiąc, dodał też, że trybunał haski wydał pozytywną dla Maroka opinię, potwierdzając przynależność Sahary do Królestwa, a sami Saharyjczycy w demonstracjach potwierdzili sympatię dla Maroka. Zapytany na konferencji prasowej, co się stanie jeśli Front POLISARIO zaatakuje Marsz, odpowiedział z dobrze udawaną nonszalancją, przesadnie artykułując dwa ostatnie wyrazy: „Dla nas oni są przemytnikami. Zjemy ich”.

Hassan II mógł być z siebie dumny. Politycy na całym świecie byli pod wrażeniem sprytu i determinacji, jaką wykazał się król. Mimo oburzenia ONZ i wielu afrykańskich krajów, za trzy tygodnie, 6 listopada 1975 roku, Al-Masira al-Chandra, Zielony Marsz, miał ruszyć na południe. Ale by „pokojowy marsz” przypadkiem nie natrafił na jakikolwiek opór, który mógłby zniszczyć jego propagandowy wydźwięk, 30 października dwadzieścia pięć tysięcy marokańskich żołnierzy przekroczyło granicę Sahary Hiszpańskiej. Reakcji ze strony wojsk hiszpańskich nie było. Umierający generał Franco nie był już w stanie podejmować decyzji, a politycy przejmujący schedę po dyktatorze nie mieli ochoty na wojnę i przyjęli amerykańsko-francuskie sugestie. Już pod koniec października Hiszpania, Maroko i Mauretania przy błogosławieństwie Stanów Zjednoczonych i Francji uzgodniły scenariusz wydarzeń przyszłych tygodni. Niebawem owe ustalenia zostały sformalizowane w tak zwanych porozumieniach madryckich, podpisanych przez premierów Hiszpanii i Maroka i ministra spraw zagranicznych Mauretanii. Wszystkie trzy strony mogły być zadowolone, targ został dobity. Hiszpania zachowała trzydzieści pięć procent udziałów w wydobyciu fosforytów oraz dwudziestoletnie prawo połowu ryb na wybrzeżu Sahary. Maroko i Mauretania natomiast dzieliły między sobą ziemię Saharyjczyków, przejmując ochoczo obowiązki administratora spornego terytorium. Państwa zachodnie nie musiały się już obawiać, że na atlantyckim wybrzeżu wykwitnie nagle socjalistyczny kraj. Porozumienie madryckie zawarte w tajemnicy przed Saharyjczykami miało tylko jeden szkopuł – było niezgodne z międzynarodowym prawem, nie mogło więc zostać uznane przez Organizację Narodów Zjednoczonych ani też przez Organizację Jedności Afrykańskiej. Lecz to akurat nikogo nie martwiło.

Następnego dnia po płomiennym przemówieniu Hassana II Hiszpanie rozpoczęli ewakuację swojej ludności. Operacji nadali nazwę Golondrina jaskółka. Hiszpańscy macho zabrali nawet swoich zmarłych z cmentarzy i zwierzęta z ogrodu zoologicznego w El Aaiúnie.

Ale 2 listopada stało się coś dziwnego. Do El Aaiúnu z niespodziewaną wizytą przyjechał książę hiszpański, przyszły król Juan Carlos. Ubrany w galowy mundur, stanął za mównicą z godłem Hiszpanii, ustawioną na placu apelowym przed koszarami. Zdania, które wtedy wypowiedział w El Aaiúnie napełniły Saharyjczyków nadzieją, że sto lat wspólnej historii coś znaczy. Nie wiedzieli oni jednak o tym, że Juan Carlos wcale nie darzy ich sympatią. Wręcz przeciwnie, a to dlatego, że wielu Saharyjczyków podczas hiszpańskiej wojny domowej walczyło po stronie generała Franco.

„Hiszpania wypełni swoje zobowiązania i będzie stała na straży cennego pokoju. Utrzymamy go. Nie narazimy życia ludzkiego, gdy możliwe jest sprawiedliwe rozwiązanie oparte na współpracy i porozumieniu między ludźmi. Będziemy również chronić prawa ludności saharyjskiej, do tego zobowiązuje nas bowiem nasza misja na świecie i nasza historia” –mówił król do zgromadzonych przed koszarami w niedzielne popołudnie.

Kłamał.

***

– Widziałem ich, jak szli – mówi Lhafed Yaya. – Piętnaście dni bez przerwy, dzień i noc, dzień i noc. Z flagami marokańskim, francuskimi. Morze czerwonych, marokańskich flag ciągnęło się po horyzont. Każdy z nich miał taką flagę, mniejszą, większą. Ale i tak największa flaga była ta amerykańska. W zasadzie ten marsz powinien się nazywać czerwony, a nie zielony, ale to by się chyba niedobrze kojarzyło w tamtych czasach. Wielu z nich niosło przed sobą niewielkie portrety króla, trzymając je dumnie przed sobą. Większe podobizny władcy jechały przymocowane do ciężarówek, jak jakieś ogłoszenia albo banery reklamowe. Śmieszne to było, król jechał autami, ze swoją srogą miną, telepiąc się na pustynnych wertepach. A te ciężarówki były zresztą amerykańskie. Każdy z Marokańczyków niósł też przed sobą Koran, by pokazać, że przychodzi w pokoju. Przecież muzułmanin nie może zabijać swoich braci, to niezgodne z naszą religią. Więc nieśli święte księgi jak jakieś usprawiedliwienie, alibi, które zagłuszało ich sumienie. Chociaż z drugiej strony to byli zwykli biedni ludzie pozbierani z całego Maroka, w dużej mierze z dalekiej północy, na rozkaz króla. Król powiedział: „Idźcie i weźcie waszą ziemię”, no to poszli. Chyba wierzyli w to, co robią, cieszyli się, skakali, machali rękoma. Czasami urządzali nawet jakieś występy, grali na instrumentach, gotowali kuskus. A ci, którzy nie wierzyli, też szli, no bo przecież nie mieli innego wyjścia, królowi się nie odmawia. Widziałem też, że są inni niż my. Widzieliśmy ich biedę i nadzieję w ich oczach, że idą zdobywać krainę mlekiem i miodem płynącą. Spotykaliśmy ich w sklepach, pytali nas, czy na Saharze jest dużo złota. Dolina przy Villi Cisneros nazywa się Rio de Oro. Powiedziano im więc, że Sahara jest pełna złota. I oni wierzyli w takie rzeczy. Trzysta tysięcy biedaków w łachmanach, niektórzy nie mieli nawet butów. Ludzie w Tantanie dawali im jedzenie, koce, bo większość z nich spała na ulicy. A nocami pisaliśmy do nich listy. Potem za dnia rzucaliśmy je im z ukrycia. Pisaliśmy: „Nie chcemy was tutaj” albo: „Nie idźcie tam, w El Aaiúnie czeka na was POLISARIO, zabiją was”.

Lhafed Yaya jest mężczyzną w średnim wieku. Chudy, wysoki, energiczny. Krótkie siwe włosy otaczają jego wydatne zakola i przechodzą w gęstą siwą brodę. Wpadające przez drzwi słońce uwydatnia jego owalną, dostojną twarz z ostrym konturem. Lhafed za młodu był hipisem, na terenie byłej Sahary Hiszpańskiej nie było to nic nadzwyczajnego. Młodzi słuchali Hendrixa, nosili teksasy i długie włosy. Siedząc przede mną na otomanie, ubrany jest w dżinsy i koszulkę z jakiegoś hiszpańskiego festiwalu muzycznego. Dziś Lhafed, ojciec trójki dorosłych już dzieci, mieszka w El Aaiúnie, w jednym z nowych osiedli we wschodniej części miasta. Mówi głębokim basem, którego pozazdrościłby niejeden prezenter radiowy.

– Bokami przemykały tymczasem ogromne ilości wojska. O tym nikt nie mówił, marsz był przecież pokojowy, nieśli w rękach Koran. Miałem trzynaście lat, ale widziałem, że coś się zaczyna dziać. Tantan, choć teraz leży w Maroku, był pełen Saharyjczyków, bo to nasze ziemie. Słyszało się tu i ówdzie rewolucyjne piosenki, hasła: wolność, niepodległość. A potem ni stąd, ni zowąd ludzie zaczęli znikać. Zniknął komuś sąsiad, komuś brat, ojciec czy matka. O tym, że oni wcale nie mają pokojowych zamiarów, zdałem sobie sprawę, gdy zaczęły znikać kobiety. Mężczyźni to co innego, stworzeni są do walki, jeśli oni się biją, giną, są aresztowani, to powiedzmy, że jest to normalne. Ale gdy zobaczyłem, że to samo dzieje się z naszymi kobietami, zrozumiałem, że idzie wojna. Przemoc wobec kobiet była szokiem dla naszego pokolenia, u nas nigdy się to nie zdarzało. Potem zaczęły się ataki na domy, wybijano szyby, rozbijano drzwi, porywano rodziny tych, których uciekli do POLISARIO. Wkrótce wystarczyło, że ktoś chodził w dara’a lub mówił, że jest Saharyjczykiem, i znikał. Niedaleko naszego domu w Tantanie był las. Zakradaliśmy się tam wieczorami i widzieliśmy marokańskie wojsko. Bardzo dużo młodych ludzi tam było i bardzo dużo broni. W ciągu dnia przesiadywaliśmy przy głównej ulicy miasta i widzieliśmy te wszystkie wozy, czołgi i armaty, zmierzające na południe. Ludzi z flagami już nie było. Nad naszymi głowami zaczęły latać samoloty i helikoptery. A potem ludzie zaczęli mówić o Saharyjczykach, którzy byli wyrzucani z tych helikopterów. I o samolotach, które zrzucały napalm i biały fosfor na nasze wioski. I że zatruwali studnie i zabijali nasze wielbłądy.

>> Kup książkę "Wszystkie ziarna piasku"

Afronauci. Z Zambii na Księżyc
Wędrówka tusz