Wiecie, co to znaczy szpiegostwo w Uzbekistanie?
Nad brzegiem jeziora jest pewien dom. Wielki, okazały, bogaty, zresztą jak wszystkie wokoło. Patrzę na niego z motorówki, bujającej się lekko na falach Jeziora Genewskiego. Niewielu stać na to by kupić choć skrawek ziemi na wzgórzach Cologny. Wielkie okna tej willi zwrócone są w kierunku przeciwległego brzegu. Tam, pod masywami gór Jura, rozciąga się ostoja praworządnego świata wyznaczona okazałymi gmachami. Jest więc monolityczny budynek Organizacji Narodów Zjednoczonych, oślepiający białym kamieniem, jest posępny blok Światowej Organizacji Handlu, nieodparcie przypominający więzienie, jest również nowoczesny, betonowo-szklany budynek Światowej Organizacji Zdrowia a lekko po prawej, górujący nad pozostałymi, gmach Międzynarodowej Organizacji Pracy, instytucji zajmującej się między innymi zwalczaniem niewolnictwa i pracy dzieci.
Willa, z której rozciąga się ten fantastyczny, kosmopolityczny widok, należy do państwa Karimov. Gdy tak patrzę na nią z mojej motorówki, czasami wydaje mi się, że może to wszystko było jednak tylko wytworem naszych umysłów zanurzonych w realiach postsowieckiego, tragikomicznego reżimu. Może sami wytworzyliśmy sobie ten paskudny świat przez tygodnie pogłębiającego się lęku? Może daliśmy się ponieść falom strachu i autosugestii? Może te dziwne postacie, te same, pojawiające się ni stąd ni zowąd w miastach odległych o setki kilometrów były niczym więcej niż zbiegiem okoliczności? A te czujne spojrzenia przykryte lekkim uśmiechem i nadmierną życzliwością? Może tylko wyrazem zaciekawienia i troski? Może to my popadliśmy w jakąś manię prześladowczą, zwykłą paranoję, może baliśmy się bardziej niż było trzeba? Może sami wyświetliliśmy sobie ten film na potrzeby naszego dokumentu?
Niemniej, gdy długie, ruchome schody wiozły nas w objęcia cywilizowanego świata na lotnisku im. Chopina w Warszawie, skakaliśmy z radości. Będzie film, nasz pierwszy! Ale nie tylko z tego powodu. Przede wszystkim dlatego, że czuliśmy ulgę. Potężną, wyzwalającą, wszechogarniającą ulgę, jakiej nie czułem nigdy dotąd lądując z powrotem w Polsce. Rodzimym gestem rodem ze stadionu piłkarskiego pozdrawialiśmy wszystkich tych, teraz odległych na szczęście, smutnych panów w zielonych mundurach a w szczególności tych bez mundurów, po cywilnemu. I tego jednego, który udając przyjaciela próbował oszukać, wykorzystać, podkablować. Bo udało się nam, nie im.
Pieriewodczik, siekretar i chudożnik - znaczy: konspiracja
A nic nie wskazywało na to, że się uda. Zwłaszcza wtedy, gdy pewien człowiek, dobrze znający uzbecki reżim, bo sam musiał spod niego uciekać, złapał się za głowę, gdy powiedzieliśmy mu, że chcemy nakręcić dokument w Uzbekistanie. Taki o Morzu Aralskim. O bawełnie i o niewolniczej pracy setek tysięcy ludzi, w tym dzieci. I trochę, siłą rzeczy, o dyktaturze Islama Karimova. Pogratulował nam odwagi, pomysł skomentował w niewybrednych słowach, zupełnie nienadających się do powtórzenia i pożegnał się z nami tak jakbyśmy się już nigdy nie mieli spotkać.
A potem był ten pokój, już w Taszkencie, dość mroczny, z zimnymi ścianami i okrągłym stołem pośrodku. I cisza zmieszana z wyraźnym zakłopotaniem, gdy kilku osobom wyjawiliśmy cel naszej podróży, oczekując pomocy. Słowa zawisły złowrogo nad stołem, ktoś rozglądał się po ścianach, ktoś inny spuścił wzrok, ktoś wyszedł w milczeniu. Film, tak, film chcemy zrobić, tylko jeszcze nie wiemy jak. I następny pokój, tym razem świetlisty, obszerny. I długa rozmowa.
- Matko bosko, oszaleliście? - mówił wzburzony, nie kryjąc emocji - Nie daj boże jak zaczniecie kogoś nagrywać! Czy wy wiecie na co się porywacie, co wam grozi jak was złapią?
Ano nie wiemy na co się porywamy. Może jedynie mgliście, niewyraźnie. Nasze obawy, jak i świadomość sytuacji, mają na razie kształt, dość, nazwijmy to, nieokreślony. Ale z każdym słowem siedzącej przed nami, życzliwej, anonimowej osoby, nabierają formy. I rozmiaru.
- Czy wy jesteście chociaż dziennikarzami? - spytał lekko zrezygnowany, widząc, że chyba nie odciągnie nas od realizacji planu.
Tu odpowiedź nie jest prosta. Mira i Paulina owszem tak, ale ja ani trochę, co w obecnej sytuacji jest nawet zaletą. Po raz kolejny przekonuję się, że zawód architekt to dobre alibi do wszelkich konspiracyjnych wygłupów. Bo dziewczyny miały kłopot. Wpisanie we wniosku wizowym słowa „dziennikarz” kończy wczasy w Uzbekistanie jeszcze w Polsce. Więc trzeba było załatwić fałszywe zatrudnienie, to znaczy po prostu inne, neutralne, nie wzbudzające najmniejszych podejrzeń. Mira została tłumaczką, Paulina sekretarką. Ja będę występował jako bliżej nieokreślony artysta, dziwak, wariat, miłośnik pustyni. Zatem pierievodczik, siekretar i chudożnik. Zresztą te role, jak i nasze osobiste relacje, będzie trzeba zmieniać, dostosowywać do bieżącej sytuacji. Czasami będziemy podawać się za rodzinę na wczasach (Paulina, mimo 34 lat ma urodę wiecznej nastolatki), co wzbudzi zaufanie, innym razem zostaniemy trójkątem kochanków, co skutecznie utnie każdą dalszą rozmowę. Pewnego dnia będę nawet ekscentrycznym fotografem, który przyjechał do Uzbekistanu fotografować cienie. Bo tu najlepsze światło o tej porze roku. I te cienie takie oniryczne, dziwne, jak z obrazów Dalego niemalże. Ale za nim to nastąpi, w świetlistym pokoju usłyszymy jeszcze kilka słów, które skutecznie podkopią nasze uradowane przybyciem do Uzbekistanu morale.
- Wiecie jak wygląda uzbeckie więzienie? - Choć w tym momencie to wszystko wydaje nam się jeszcze zabawne, żadne z nas nie odważa się przerwać długiej ciszy. Życzliwy mówił już spokojnie, cichym głosem, ważąc każde słowo - Nie można się wyprostować ani położyć. I to wam powinno wystarczyć. Jak was złapią – zawiesił głos - w najłagodniejszym przypadku zabiorą wam sprzęt i dostaniecie karę pieniężną. Albo was zatrzymają na kilka dni, drobiazgowo przeszukają cały materiał, deportują. To za wywiady, za filmowanie bez pozwolenia. Ale kręcenie pól bawełny to co innego. Za to możecie zostać oskarżeni o szpiegostwo. Wiecie co to znaczy szpiegostwo w Uzbekistanie?
Kłopot w tym, że w kraju do którego przyjechaliśmy, mimo iż masowo zjeżdżają do niego turyści z całego świata, nadal nie obowiązują żadne reguły. Niepozorne wykroczenie może skończyć się upomnieniem lub międzynarodową aferą. Bo prawo tutaj jest względne, uznaniowe, wyjątkowo jednoosobowe i podatne na korupcję. Gorzej jest ponoć tylko w sąsiednim Turkmenistanie i Afganistanie. Czasami na niechlubnej liście najbardziej skorumpowanych krajów świata, Uzbekistan wyprzedza jeszcze Czad i Birma. Tak czy inaczej ścisła czołówka. Nie tylko w korupcji ale również w donosicielstwie. Przymusowym lub dobrowolnym, motywowanym strachem, lub chęcią zysku, ale powszechnym jak melony na bazarze Chorsu.
Siedząc w mrocznym pokoju, który na kilka dni stał się naszą bazą, ustalamy wspólną wersję wydarzeń, takie wspólne zeznania, na wszelki wypadek. Wymyślamy zgrabną bajkę, którą jednogłośnie i bez zająknięcia powtórzymy, jeśli sprawy przyjmą niekorzystny obrót. Zatem będziemy botanikami, zafascynowanymi pustynną florą i fauną. Karty w naszych aparatach wypełnią zdjęcia listków, kwiatków, owadów oraz naszych radosnych twarzy fotografowanych z ręki. To będą te jedne karty. Bo te inne schowamy głęboko, w najdalszych czeluściach plecaków i toreb, w sekretnych kieszonkach, skarpetkach lub chusteczkach do nosa. Dla niepoznaki zawsze będziemy mieli przy sobie, ważący kilka kilogramów album uzbeckiej przyrody oraz niewiele mniejszą książkę o pomnikach oficerów armii Andersa. Przez następne trzy tygodnie te cholernie ciężkie dzieła będą z nami zawsze i wszędzie, w nadziei że uwiarygodnią nasze alibi w oczach uzbeckich służb.
Podsłuchują, śledzą, obserwują - znaczy: paranoja
- Ziupasz? - pyta cichutko Paulina.
- Ta, ziupam. Tylko wyjdź z kadru.
To dlatego, że słowo „filmuję” mogłoby zabrzmieć zbyt znajomo, zbyt zrozumiale, nawet w uzbeckich uszach. A filmów dokumentalnych w Uzbekistanie robić nie wolno. Zakazane, podobnie jak niezależne dziennikarstwo. To znaczy nie zakazane właściwie tylko nie wskazane. Trzeba mieć razrieszenie od ministerstwa, a to jest jak wiadomo po to by go nie dostać. Lub dostać ale wraz z nadzorem. Więc na wszelki wypadek wymyśliliśmy sobie taką nowomowę, omijającą zgrabnie wyrazy takie jak „film”, „video”, „kamera”, tudzież „wywiad”, „dokument” lub „prezydent”. Posługujemy się nią konsekwentnie, czasami nawet gdy już nikogo nie ma w pobliżu, gdy siedzimy wieczorem w hotelu. Bo z każdym dniem kiełkuje w nas obłęd, swoista mania prześladowcza. Do tego stopnia, że wkrótce się nawet pokłócimy. Świadomość popełnianego niecnego procederu wpycha nas powoli acz nieuchronnie w lekkie wariactwo, jakaś dwubiegunówka, z euforii w dołka i z powrotem. Może nas podsłuchują? Śledzą? Obserwują? Czekają aż będziemy mieli więcej materiału? Więcej kontaktów, więcej wywiadów? By złapać nas na lotnisku, a kilka dni później zapukać do wielu drzwi od Taszkentu po Mujnak? Przyjdą „porozmawiać”. Ale nie, przecież my jesteśmy zajebiści, kto jak nie my! I w ogóle to co oni nam mogą zrobić? Po kilku dniach okazuje się, że dobra znajomość języka rosyjskiego (Mira pochodzi z Bułgarii), która miała nam otworzyć drzwi do serc naszych rozmówców, zamiast tego budzi niepokój i podejrzenia. Czasami więc przełączamy się na tryb migowy, lub na podstawowe, banalne zwroty prosto z rozmówek polsko-rosyjskich. Im bardziej naiwne, głupie wręcz pytania, tym bardziej szczere, śmiałe odpowiedzi. Tym mniej strachu w naszych rozmówcach. Więc gramy idiotów, im mocniej, tym lepszy rezultat, a my czujemy się bezpieczniej. Czyli na tak zwany przypał. Bo przecież ktoś zadający tak durne pytanie jak „poczemu more uszlo?” nie może być filmowcem, a już na pewno nie dziennikarzem. Sprzęt, który mamy ze sobą, choć w niczym nie przypomina tego, jakiego użyłby każdy filmowiec, i tak wygląda aż nazbyt profesjonalnie. Choć nie mamy rejestratorów dźwięku, mikrofonów, mikroportów, słuchawek, zdradzają nas długie statywy. Tych nie ma przecież żaden turysta. Wśród jednych budzą one lęk, wśród innych, zazwyczaj tych w mundurach, niepotrzebne zainteresowanie. Mimo tego, że na tych statywach nie mamy nawet kamer, bo nasz uzbecki dokument kręcimy lustrzankami. Zawsze można powiedzieć, że robimy jedynie zdjęcia, większość Uzbeków nie wie, że te czarne puszki mogą też rejestrować video. Więc gdy padnie pytanie dlaczego tak długo trwa ta fotografia, Mira lub Paulina odpowie wtedy z beztroską szczerością: bo kolega jest profesjonalistą, lubi ustawiać te wszystkie pokrętła i cyferki, szuka światła, wie pan.
Zdarza się, że filmujemy z ukrycia, czasami bez wiedzy naszych rozmówców, a czasami za ich cichym, niewypowiedzianym przyzwoleniem, widzianym w oczach pełnych lęku. W Uzbekistanie tą skrywaną głęboko trwogę ma każdy. I my tego nawet na początku nie dostrzegamy. Ale z każdą kolejną rozmową zaczynamy to rozumieć. Dotykamy tego. To nie jest tylko lęk przed władzą. Ale także ten zwyczajny, najbardziej pierwotny, o jutro. O to czy będzie za co kupić jedzenie. Nie w Taszkencie czy Samarkandzie, ale w Beruni, Tortkol, Mujnak, Kungrad, Chimboy, Porlatau, Nukus i przede wszystkim w tysiącach kiszłaków i bawełnianych kołchozów rozrzuconych po rubieżach tego pustynnego kraju, gdzie jedynym prawem i jedyną wartością jest bawełna. To dlatego nikt tu nie narzeka. Dlatego nikt nie zgodzi się na wywiad. Bo co mu z tego wywiadu? Co mu z tego, że opowie swoją historię Polakom, Niemcom czy Amerykanom? Co mu z tego, że ktoś napisze książkę, a ktoś inny nakręci film? Jemu zabronią pracy przy zbiorach, za którą może zarobić na chleb. Nie ten metaforyczny, w przenośni, w naszym europejskim rozumieniu, tylko ten zupełnie namacalny, do bólu konkretny, na dzisiaj, na kolację. Nawet Uzbecy mieszkający od lat w Polsce odmawiają nam rozmów. Człowiek, o którym wspominałem na początku tekstu, gdy wrócimy do Polski, już nie będzie chciał z nami rozmawiać, nie odbierze naszych telefonów. Bo rodzina została tam.
I wtedy zastanawiam się po co w ogóle kręcimy ten film. Bo czy nie jest tak, że wszyscy o tym wiedzą? I po prostu godzą się na to? Kupują wycieczki, zwiedzają zabytki, targują się na bazarach i udają, że nie widzą? Ich przewodnik, ten polski i ten uzbecki (niezbędny, każda wycieczka musi go mieć) chętnie opowiedzą o zabytkach i historii ale nie o tym, że Uzbekistan jest jedną z najbardziej bezwzględnych dyktatur świata, o tym, że funkcjonowanie tego kraju jest oparte na systemie feudalnym rodem ze średniowiecza, o niewolnictwie, utrzymywanym bezwzględną przemocą i torturami, o setkach tysięcy uzbeckich dzieci, które pracują na plantacjach zamiast siedzieć w szkolnych ławkach? Czy jest ktoś kto o tym nie wie? To może tak samo jest z nami? Może o nas też już wszyscy tutaj wiedzą? Gdy któregoś dnia dziewczyny wchodzą do sklepiku w Mujnak, ekspedientka, choć pierwszy raz je widzi na oczy, pyta śmiało: to wy jesteście tą ekipą filmową? Skąd?! Jak?! Może więc nasza filmowa partyzantka jest po prostu tolerowana? Obserwowana z dystansu, kontrolowana? Przyzwolono na nią po prostu i tylko my uparcie gramy w tą konspiracyjną ciuciubabkę? A może trafiliśmy na dobry czas, na jakąś chwilową odwilż? Każdy reżim musi mieć jakiś wentyl bezpieczeństwa. Z drugiej strony, co mogą zmienić te nasze gigabajty wywiadów? Komu zaszkodzić, kogo obalić, kogo uratować? A co jeśli robimy ten dokument tylko i wyłącznie dla siebie?
Bywa też, że nawet nie wiemy co filmujemy. W sensie obrazu. Nasze aparaty są tylko niemymi, anonimowymi obserwatorami, prawie jak kamera jednego z bohaterów „Lisbon Story”, ukryta w śmietniku. To te momenty gdy nie ma czasu na nic więcej niż naciśnięcie przycisku, gdy nie ma mowy o rozstawieniu statywu, zbudowaniu kadru, złapaniu światła. Gdy nasz rozmówca, na przykład ten, z którym siedzimy w barze na jednym z bazarów, od rozmowy o pierogach, przejdzie niespodziewanie do masakry w Andiżanie. Opowie o setkach zabitych i o paraliżującym strachu. I o tym dlaczego ludzie nie rozmawiają o polityce, dlaczego boją się nawet wymawiać na głos nazwisko swego prezydenta. Islama Abduganiyevicza Karimova. Facet kompletnie się rozklei, wyleje, prawie rozpłacze, nie dramatycznie, tak po cichu, dyskretnie, ale po całości, bo nie ma nic do stracenia. Następnego dnia ten człowiek, dobrze po pięćdziesiątce, przyniesie nam kartkę, trzy kartki, po jednej dla każdego z nas, ze zdjęciem, adresem i danymi. I będzie nas prosił byśmy załatwili mu wizę i zabrali go do Polski. Przecież może być nauczycielem rosyjskiego. Potrzebują u was nauczycieli na pewno? Wieczorem na wizjerze zobaczymy te pierogi i niewyraźną twarz oświetloną czerwonawym, bazarowym światłem, której i tak nie będziemy mogli pokazać w naszym dokumencie.
Innego wieczora zobaczymy w wizjerze aparatu ręce i szklankę wody. I cień człowieka, który opowiada o chorobie swojej siostry, spowodowanej katastrofą Morza Aralskiego. Będzie nam mówił o raku i o gruźlicy płuc, której poziom na północy Uzbekistanu osiąga rozmiary epidemii. O umierających noworodkach i szerokim repertuarze schorzeń na które cierpią te które przeżyją. I o pomocy rządu, której próżno oczekiwać. Aparat będzie leżał na stole, położony od niechcenia. Nasz rozmówca będzie na niego zerkał od czasu do czasu i mimo, iż domyśla się, że jest filmowany, nie przerwie swojej opowieści, choć jest pracownikiem dość poważnej instytucji. Na ścianie pokoju, w którym prowadzimy rozmowę będzie wisiał portret prezydenta, którego nazwiska się nie wymawia.
Będzie też kobieta, której głos, wyraźny i wzburzony, opowie o tym jak się zbiera bawełnę w czterdziestostopniowym upale, wśród oparów pestycydów, pod czujnym okiem uzbrojonego strażnika. I o tym co ten strażnik może, gdy coś mu się nie spodoba. Lub wręcz przeciwnie, gdy mu się spodoba, na przykład młoda kobieta. Opowie nam również o głodzie, o więzieniu i o swojej matce. A potem spyta czy nadal dziwi nas fakt, że nikogo tutaj nie obchodzi jakieś cholerne morze. Tak, ziupam cały czas, bez przerwy. A gdy wyjdziemy ze spotkania i szybkim krokiem będziemy przemierzać promenadę bajkowego miasta, aparat będzie parzył mnie w ręce.
Nie sądziłem, że uda nam się znaleźć tak odważnych ludzi. Przede wszystkim nie wiedziałem jak do nich dotrzeć, w państwie, w którym każdy może się okazać donosicielem. Dziękuję im, choć ich imion i nazwisk nigdy nie będziemy mogli ujawnić. Oni wszyscy wiedzą za co jesteśmy im wdzięczni, choć pewnie nigdy nie przeczytają tego artykułu ani nie zobaczą naszego filmu. Dziękuję też tym, o których nie mogę wspomnieć nawet bezimiennie. Nie sądziłem też, że uda nam się sfilmować plantacje bawełny, choćby przez krótką chwilę. Po tym jak kilka lat temu zrobili to dziennikarze BBC, uzbecką bawełnę zbojkotowało kilka olbrzymich korporacji odzieżowych, wymiernie uszczuplając budżet reżimu. Na krótko oczywiście, bo już po paru miesiącach i wielu zapewnieniach wyrzuty sumienia uspokojono i handel został wznowiony. Niemniej, od tego czasu plantacji pilnuje się jak oka w głowie. A my się baliśmy, żadni z nas reporterzy przecież. Więc podchodziliśmy do tych pól kilka razy, nieśmiało, z duszą na ramieniu, czailiśmy się, mając nawet nadzieję, że może nie trzeba będzie ich kręcić. Ale kilka dni przed wyjazdem, ośmieleni szczęściem, które nam sprzyjało, zatrzymaliśmy nasze auto wśród pól i kanałów, gdzieś na południe od Buchary. Bo przecież trzmiel nie wie, że zgodnie z prawem fizyki nie powinien latać, bo za ciężki - tak powtarzała Mira. A jednak lata. Trudno powiedzieć kto był bardziej zaskoczony sytuacją, my czy strażnicy odpoczywający w cieniu traktora. Grunt, że na krótką chwilę uwierzyli w bajkę o artyście, pochodzącym z odległego kraju, w którym bawełna nie istnieje i o jego miłości do Uzbekistanu. Zanim się zorientowali na co pozwolili, mieliśmy już kilka kadrów, na których grupa zakutanych w szmaty kobiet zbiera cierpliwie bawełnę. Kulka po kulce. Krzaczek po krzaczku. Na niekończącej się plantacji. Nie patrzą w kamerę, odwracają wzrok.
- Ten kombinat bawełny obsługuje pewnie cały wilajat? - pytam naszego kierowcę, gdy uciekamy z miejsca zbrodni. Za oknem podziwiamy góry, dosłownie góry, uformowane z białych kulek. Ogrodzone betonowym płotem, strzeżone przez milicjantów. Wyglądają niczym hałdy węgla na Śląsku, człowiek stojący na szczycie jednej z nich jest naprawdę niewielki.
- Nic podobnego. To wszystko tylko z naszej wioski. - odpowiada dumnie.
Władza, kundel, rysunek - znaczy: gruz
A potem było blisko, niezwykle blisko. Wtedy gdy siedzieliśmy na krawężniku, delektując się piwem Sarbast, w zakurzonym, wymarłym i pozbawionym nadziei Mujnak. Obok nas leżał szczeniak, taki niewielki parutygodniowy, kudłaty i radośnie merdał ogonem w naszą stronę. Jakieś życie pośród tego apokaliptycznego krajobrazu, do tego takie niewinne i pełne zaufania. Nagle słońce przysłoniło nam trzech typów, którzy wyrośli niespodziewanie tuż przed nami. Jeden niski, elegancki, na wiejski, postsowiecki sposób, w koszuli i mokasynach z frędzlami, a dwaj pozostali zwykli, obdarci, brudni i śmierdzący wódką. Ten dostojny, z odstającymi uszami i dużym nosem był szefem, co szybko zaakcentował wyciągając legitymację służby bezpieczeństwa. Trzymał ją długo, tuż przed naszymi oczami, stojąc nad nami niby pan życia i śmierci. Ten pijany wyjaśnił, że to szef bezpieki w Mujnak, tak na wszelki wypadek gdybyśmy nie rozumieli co jest napisane na dokumencie. Stróż prawa niczym bohater filmu Aleksieja Bałabanowa „Gruz 200”. W ogóle całe Mujnak i połowa Uzbekistanu byłaby odpowiednią scenerią do takiego filmu. „Gruz 200” przypominał nam się na każdym kroku, gdy śledzono nas w Urgench, gdy uciekaliśmy z Chiwy, gdy obserwowano nas w Mujnak. Ale najbardziej było go widać w oczach. Tych zrezygnowanych i przestraszonych, udających że wszystko jest w najlepszym porządku. I tych zawziętych, ostrych i przepełnionych poczuciem władzy. Wszędzie gruz. To powiedzenie jakoś przylgnęło do nas podczas tych trzech tygodni. W sensie psychologicznym i mentalnym trafnie opisuje północ Uzbekistanu, feudalne bawełniane królestwo rodem ze średniowiecza. Gruz. Tymczasem niski zaczął pytać. Co robimy, dlaczego akurat tutaj i przede wszystkim po co nam takie duże aparaty. I czy my tam w tej Europie to nie mamy większych problemów niż jakieś pieprzone morze. Było, nie ma, nie wróci. Za to my powinniśmy wrócić i to raczej szybko, bo tu niezdrowo. Poprosił o paszporty, kwitki registracji, potwierdzenia meldunku. Z początku uprzejmy, zatroskany, ale z każdym słowem coraz bardziej napastliwy, wścibski i podejrzliwy, dokładnie tak jak nakazuje mu to jego praca. Ciekawe jest to, że ci ludzie mają wypisany swój zawód na twarzy. Niezwykle wyraźnie i klarownie. W każdym geście, w każdym fałszywym uśmiechu, pogardliwym spojrzeniu. Nadzieje, że sytuacja rozejdzie się po kościach umykały z każdy wypowiadanym przez niego słowem. Właśnie przypomniało mi się, że więzienie Jaslyk, w którym ugotowano żywcem Muzzafara Avazova, przywódcę uzbeckiej opozycji jest właśnie tu, w Karakalpakstanie, raptem 150 kilometrów stąd.
I wtedy ruszył stojący obok zielony moskwicz. Wiedziałem, że to się stanie. Wiedziałem to cholera od kilku minut gdy ten pies położył się w cieniu kół auta. A teraz skomlał, rozjechany oponą, broczył krwią, lizał złamaną wystającą z łapy kość. Gruz. Ale oni nadal nie pozwalali nam wstać. Wciąż wypytywali, lekko szydzili, wysuwali zawoalowane groźby. Wysoki, pijany w sztok kompan służbisty, podający się za nauczyciela angielskiego (choć ani słowem nie mówił w tym języku), zaczął się śmiać. Że chcemy pomóc.
- Jaki kurwa weterynarz? Tu lekarzy nie ma a ty chcesz weterynarza dla tego kundla? Zdechnie to zdechnie. Skąd wyście się urwali?
Więc siedzimy, oni nad nami, upajają się władzą, tym, że mogą zabronić albo nakazać, tym że czujemy przed nimi respekt, strach. Bo oni wiedzą, że my wiemy, że oni mogą. Miesiąc wcześniej z Mujnak wyrzucono ekipę dziennikarzy zza oceanu, ponoć chcieli filmować z lotu ptaka, dronem, po amerykańsku, na bogato. Lokalne służby były więc wyczulone na aparaty fotograficzne. Pies tymczasem skomlał coraz ciszej, umierał a Paulina histerycznie płakała, coraz głośniej. Siedzimy. Szef wyjmuje mi z ręki notatnik, kartkuje, ogląda rysunki, na szczęście nie może przeczytać. Architekt? Artysta? Potem prosi o aparat, chce zobaczyć zdjęcia, pyta czy to kręci też video. A ja tej karty nie zmieniłem. Zapomniałem, cholera. I nawet albumów o polskich grobach i przyrodzie Uzbekistanu nie mamy przy sobie. Więc tłumaczę, że siadła bateria, że to kiepski sprzęt, szmelc w sumie, ledwo zdjęcia robi. Ale nie przekonują go moje wyjaśnienia. Bierze do ręki mojego canona wraz ze statywem. Włącza.
Zerkamy niepewnie po sobie, wymieniając porozumiewawcze, zrezygnowane spojrzenie jakbyśmy właśnie kończyli swoją wycieczkę, przyznawali się do porażki. Teraz albo nigdy. Decydująca chwila, jak w westernie, w samo południe, sceneria zresztą zupełnie jak z dzikiego zachodu. Ostatnia deska ratunku, znów na pomoc przychodzi mi mój zawód architekta. Wyjmuję szybko kartkę papieru, biorę pisak, podrywam się z krawężnika i z radością proponuję, że wykonam specjalnie dla nich rysunek. Będzie na nim wszystko, bar, zielony moskwicz, ich trójka, tylko odwróćcie się skurwysyny i zostawcie ten aparat. I oni uradowani odwracają się. Niski zapomina o zdjęciach, wysoki, pijany i ten trzeci co nic nie mówił, szczerzą swoje zakazane japy do portretu.
Rysunek zawisł w barze. Na wieczną pamiątkę. A nasze aparaty i karty kilka dni później odleciały do Polski. Też na wieczną pamiątkę.
Ludzie, twarze, głosy - znaczy: stres
Ciężar wywożonych materiałów urywał nam sumienia, przytłaczał. Zwłaszcza przez te kilka godzin przebytych na taszkenckim lotnisku. Godzin długich, spędzonych w kolejce, w skupieniu by się nie stresować, tylko uśmiechać, lub udawać znudzonego, zmęczonego turystę. W aparatach fałszywe karty, materiały skopiowane kilkakrotnie, dysk rozłożony na dwie części, laptop rozładowany, a my stoimy w trzech różnych kolejkach i udajemy, że się nie znamy. Ale to wszystko to ledwie marne zabezpieczenie przed tym pierwszym, miejmy nadzieję nierozgarniętym milicjantem, bo wiemy, że jeśli będę chcieli to nasza naiwna konspiracja na nic się zda. Zbliżając się do kontroli myślę o tych wszystkich wywiadach, jeszcze nie zabezpieczonych, tych twarzach jeszcze nie ukrytych, głosach jeszcze nie zmienionych. I o drugiej kopii materiału, która ma dotrzeć do Polski inną drogą. Wszystko podane jak na talerzu. Tak, byłaby afera międzynarodowa niechybnie, już nie upomnienie. Do stojącej obok mnie kobiety podchodzi trzech funkcjonariuszy, biorą ją pod ręce, ona krzyczy, szamocze się, po chwili znika w głębi pomieszczeń służb bezpieczeństwa. Znów blisko.
Kilka dni po powrocie do Polski, w radiowej Czwórce opowiadaliśmy o tych trzech tygodniach w Uzbekistanie. Tak na świeżo, przepełnieni emocjami, ciesząc się, że możemy o tym krzyczeć, już wolni od konspiracyjnej paranoi. Oprócz nas, do audycji zaproszono młodego Uzbeka mieszkającego w Warszawie. Modnie ubrany, nienagannie uczesany, płynną polszczyzną przedstawił się z imienia i nazwiska, bez najmniejszego wahania powiedział, że to wszystko nieprawda. Nie mogliśmy uwierzyć. Dopóki nie wspomniał, że dzień wcześniej był na przyjęciu w uzbeckiej ambasadzie.
/Opowiadanie zostało opublikowane pierwotnie w numerze 02/2015 magazynu Kontynenty/